“Diabelskie nożyce”

Faust oblizał się parokrotnie. Do dolnej wargi przywarł mu drobny listek z żywopłotu. Faust wziął liść w palce i także dokładnie oblizał. – Chcę, by mi zwrócił duszę – zajęczał.

– Kto, Diabeł?

– Nie, Bóg. Uśmiechnąłem się wyrozumiale. Zaczął rozcierać listek między palcem wskazującym a kciukiem. Rozrywał go na miazgę. – Tak powiedziałem w lesie Mefistofelesowi – ciągnął Faust. „Chcę, by mi zwrócił duszę”. To już nowina. Dla mnie coś nowego. Przedstawił mi setkę powodów, dla których zrobił to, co zrobił. Potęga. Wiedza. Masa innych zafajdanych przyczyn. Ale o zwracaniu duszy dotychczas nie słyszałem. Oczywiście, Faust był pijany. Strzelał co rusz palcami, trafiając mnie strzępkami liścia, i szczerzył zęby, lecz w jego oczach nie widziałem uśmiechu. I zaraz: – Na czym polegał grzech Diabła? – zapytał ni stąd, ni zowąd. – Skąd mam wiedzieć, do diabła? – odrzekłem błaznowi.

– Na czym polegał grzech Diabła?

– Nie wierzę w Diabła – uciąłem.

– Na czym polegał grzech Diabła? – No, i proszę. Napisałem. Cisza. Piorun nie huknął. Ja mu dam Fausta. Nawet niezły serek. Gruyere. Taki z dziurkami. Schlał się już prawie do nieprzytomności. Musiałem spróbować go udobruchać. – Na pysze – odrzekłem, głosem znużonym. – Diabeł był podobno aniołem, który zapragnął stać się taki sam jak Bóg. – Skąd to wiadomo?

– Tak pisze św. Tomasz z Akwinu.

– Czy twój św. Tomasz ma rację? – Tego nie wiem.

– Ha! A ja wiem.

– I myślisz, że nie ma racji?

– Nie myślę, tylko wiem, że nie ma racji. Diabeł wcale nie chciał stać się taki jak Bóg. Diabeł chciał sobie tylko dać spokój z Panem Bogiem. Chciał sam odzyskać duszę. Czy nazwałbyś to pychą? – W ogóle bym tego nie nazwał.

– A ja bym to nazwał wolnością – uciął Faust.

– A ty byś to nazwał wolnością – podchwyciłem – i dlatego wstałeś raz dwa z klęczek w tym swoim Lesie Spisser, by zaprosić na następną noc Mefistofelesa na nową pogawędkę.

O dwunastej w nocy. Tym razem u ciebie. Diabeł, punktualna bestia, zjawia się co do minuty. Prowadzicie nudne dysputy na temat teologii, ty i twój szary mnich. Nareszcie, w Wielki Piątek, podejmujesz decyzję. – Podjąłem ją byłem już dawno – sprostował Faust. – Zanim się jeszcze zjawił mój Mefistofeles. – To po co było czekać do Wielkiego Piątku?

– Wystawiałem Diabła na próbę – wyjaśnił. – Zwyczajny eksperyment. Znowu pił z flaszy, więc powoli wychrząkiwał słowa:

– Mefistofeles zjawiał się tylko na wezwanie. Musiałem się upewnić co do tego. Musiałem zyskać pewność, że nie będzie mnie nękał wbrew mojej woli. Chciałem się upewnić, że Diabeł nie jest równie zły i złośliwy jak Bóg. Ta odżywka pysznie ci się udała, Faustusie. […] – Nie mylisz się co do jednego – ciągnie Faust – bo owszem, pogwarki z Mefistofelesem okazały się dosyć nudne. Za każdym razem siadaliśmy we dwóch w mojej izbie, deszcz bębnił w dach, wiatr tłukł okiennicami, płonęły świece… Najprawdziwsze woskowe świece, nie łojówki! Mefistofeles wciąż się uśmiechał. Co z tego, skoro tak niewiele powiedział mi rzeczy, których sam bym nie umiał wymiarkować. – A jak się uśmiechał? – spytałem.

– Mistycznie – odrzekł mi Faust. […] Faust zaś ciągnął:

– Twój stary znajomy, Tomasz z Akwinu, twierdzi, że człowiek jest istotą rozumną, złożoną z ciała i z duszy. Czego Akwinata nie mówi – nie on jeden, wszyscy oni milczą na ten temat! – to tego, że ani ciało, ni dusza nie należą wcale do człowieka. W ostatecznym rachunku, rzecz prosta. Ciało obraca się w proch, z którego powstało, dusza zaś wraca do właściciela, którym jest Bóg. I gdzie tu sens? Faust splunął.

– Człowiek nie rodzi się wolny – podjął kwestię. – Człowiek to jeno marionetka, kukła. Ludzie tańcują na sznurkach, które Bóg trzyma w palcach. Ich dusze to właśnie sznurki. Ale wiesz, synu, co? Diabeł… Diabeł posiada nożyce. Nożyce, synu! […]

– Sam z siebie człowiek nie umie przeciąć sznurków – opowiadał Faust. – Do tego potrzebny mu Diabeł. To, co Tomasz zwie pychą, nie jest uczuciem ani tak prymitywnym, ani prostym. Diabeł też jest aniołem, więc miej to na uwadze. Diabeł dokładnie wiedział, czego chce. A chciał odzyskać duszę. Chciał stać się wolnym duchem. I stał się wolnym duchem! Po brodzie pociekł mu winiak.

– Jestem wolnym duchem – wybełkotał Faust. Trząsł się jak w febrze. – Wolnym człowiekiem jestem, w Bożym teatrzyku! Wolnym duchem pośrodku wieczności! […] – Myślisz sobie, że ci aniołowie, którzy nie wypięli się na Pana Boga, mogą choćby śnić o wolności? – natarczywie zapytał mnie Faust. […]

– I co to za brednie o niebie? – znów dał o sobie znać Faust. Taki sam kukiełkowy teatrzyk jak tutaj! […]

– A o piekle? Też brednie! – sierdził się Faust. – Zwyczajna nieobecność obecności Boga! Skąd wiem? Kościół tak twierdzi, stąd wiem! Przynajmniej tym razem spostrzegli tak niej więcej, o co tu chodzi! O nieobecność obecności Bożej. Której tak pragnąłem i której wciąż pragnę. Dobiłem się nieobecności i mam zamiar w niej wytrwać!

[Faust-Robert Nye]